Na sklepowej półce w Rossmannie zauroczyło mnie opakowanie tego kremu. Jest takie vintage -aluminiowa tubka z zakrętką. Wygląda naprawdę wyjątkowo. Mnie takie szczegóły potrafią urzec i tak krem wylądował w koszyku.
Krem do rąk to niezbędnik większości kobiet. Sama kiedyś nosiłam ów w torebce, szczególnie zimą. Jednak od dłuższego czasu kiedy na noc smaruje dłonie masłem shea i innymi tłuściochami, nie mam problemu z bardzo suchą skórą i kremu do rąk nie zwykłam używać.
Denerwuje mnie zawsze tłusta warstwa na skórze, którą musiałam wycierać potem w chusteczki albo co gorsza, w ubranie ;p
Ten krem pokochałam od pierwszego użycia i zaskarbił sobie już miejsce w mojej torebce (podczas zimowych wieczorów będzie niezbędny niczym odszkodowania z oc niebawem ;d).
Tubka jest jak wspomniałam, miękka aluminiowa z zakrętką. Pojemność aż 100 ml i 12 miesięcy na zużycie po otwarciu. Opakowanie nie mogło być lepsze - wygląda pięknie, a do tego bardzo łatwo dozować odpowiednią ilość. W moim odczuciu w codziennym stosowaniu wystarczy ilość wielkości ziarnka grochu.
Tyle spokojnie wystarczy by pokryć całe dłonie, wysmarować skórki i nie czekać wieczność aż się wchłonie, ponieważ krem wchłania się praktycznie od razu.
Pozostawia jednak bardzo delikatną warstwę wygładzającą naskórek, dzięki czemu dłonie stają się aksamitne w dotyku.
W ogóle się nie lepi, nie klei i właściwie od razu można pisać na komputerze, komórce czy robić inne czynności wymagające naszych rąk.
Zapach to wielki atut kosmetyku. Pachnie wspaniale różanie, z lekką nutką wiśni. Aromat uprzyjemnia aplikację, za każdym razem przenosi nas w magiczne miejsce, do sadu czy do rosarium.
Utrzymuje się na skórze przez dłuższą chwilę, nie ulatnia się od razu.
Cena to około 10 zł, moim zdaniem zdecydowanie warto spróbować. Szczególnie, jeśli tak jak ja, nie przepadacie za kosmetykami do pielęgnacji dłoni. Ten może Wam przypaść do gustu.
W składzie m.in: gliceryna, emolienty tłuste, panthenol, alantoina, ekstrakt z róży, ekstrakt z figi, olej tłoczony z nasion tropikalnego drzewa moringi olejodajnej, olej jojoba, silikon lotny, masło shea.
Krem do rąk to niezbędnik większości kobiet. Sama kiedyś nosiłam ów w torebce, szczególnie zimą. Jednak od dłuższego czasu kiedy na noc smaruje dłonie masłem shea i innymi tłuściochami, nie mam problemu z bardzo suchą skórą i kremu do rąk nie zwykłam używać.
Denerwuje mnie zawsze tłusta warstwa na skórze, którą musiałam wycierać potem w chusteczki albo co gorsza, w ubranie ;p
Ten krem pokochałam od pierwszego użycia i zaskarbił sobie już miejsce w mojej torebce (podczas zimowych wieczorów będzie niezbędny niczym odszkodowania z oc niebawem ;d).
Tubka jest jak wspomniałam, miękka aluminiowa z zakrętką. Pojemność aż 100 ml i 12 miesięcy na zużycie po otwarciu. Opakowanie nie mogło być lepsze - wygląda pięknie, a do tego bardzo łatwo dozować odpowiednią ilość. W moim odczuciu w codziennym stosowaniu wystarczy ilość wielkości ziarnka grochu.
Tyle spokojnie wystarczy by pokryć całe dłonie, wysmarować skórki i nie czekać wieczność aż się wchłonie, ponieważ krem wchłania się praktycznie od razu.
Pozostawia jednak bardzo delikatną warstwę wygładzającą naskórek, dzięki czemu dłonie stają się aksamitne w dotyku.
W ogóle się nie lepi, nie klei i właściwie od razu można pisać na komputerze, komórce czy robić inne czynności wymagające naszych rąk.
Zapach to wielki atut kosmetyku. Pachnie wspaniale różanie, z lekką nutką wiśni. Aromat uprzyjemnia aplikację, za każdym razem przenosi nas w magiczne miejsce, do sadu czy do rosarium.
Utrzymuje się na skórze przez dłuższą chwilę, nie ulatnia się od razu.
Cena to około 10 zł, moim zdaniem zdecydowanie warto spróbować. Szczególnie, jeśli tak jak ja, nie przepadacie za kosmetykami do pielęgnacji dłoni. Ten może Wam przypaść do gustu.
W składzie m.in: gliceryna, emolienty tłuste, panthenol, alantoina, ekstrakt z róży, ekstrakt z figi, olej tłoczony z nasion tropikalnego drzewa moringi olejodajnej, olej jojoba, silikon lotny, masło shea.